Między książkami

Urodzona humanistka, leniwa blogerka, młoda mama...

Westernowa opowieść (Patrick deWitt "Bracia Sisters")

Bracia Sisters - DeWitt Patrick

Mam spory sentyment do historii rodem z Dzikiego Zachodu, zarówno tych filmowych - do dziś uwielbiam Rio Bravo czy Siedmiu wspaniałych, jak i tych książkowych - w dzieciństwie zaczytywałam się w powieściach Karola Maya czy Wiesława Wernica. Dlatego kilka pochlebnych głosów, nominacja do Bookera, a na dodatek intrygująca okładka z czarnymi figurkami rewolwerowców na tle księżyca w pełni, układających się w kształt czaszki, zachęciły mnie do sięgnięcia po utwór Patricka deWitta pt. Bracia Sisters.

 

 

Powieść Kanadyjczyka nie jest oczywiście klasycznym westernem, raczej świetnie napisanym pastiszem, grą z wyrazistą konwencją. Od przewrotnego tytułu, przez niebanalną historię, po wyrazistych bohaterów, wszystko razem tworzy pełną czarnego humoru, ocierającą się o absurd opowieść o zleceniu na pewnego wynalazcę jakie otrzymują dwaj bracia, zawodowi mordercy. Akcja utworu toczy się podczas gorączki złota, a bohaterowie, wędrując z Oregon City do Kalifornii, mijają typowe miasteczka z saloonami, spotykają na swej drodze ludzi podążających za marzeniami o bogactwie, tajemniczą wiedźmę i niedźwiedzia.

 

 

Narratorem powieści jest Eli Sister, młodszy z braci, charakteryzujący się potężną sylwetką i dość romantycznym usposobieniem, a także umiłowaniem do higieny jamy ustnej. Trudno wręcz uwierzyć, że Eli może zabić bez mrugnięcia okiem, a jednak ponura sława braci Sisters musi mieć gdzieś swoje źródło. Powieść w wielu miejscach zaskakuje, bo pojawiają się w niej dość typowe dla westernu sceny, motywy czy postacie, ale nie wpisują się one w oczekiwany schemat. Dla przykładu, jedyny Indianin jakiego spotykamy, to taki, który skręcił sobie kark, spadając ze swego pięknego konia, z kolei tenże czarny wspaniały koń, który mógłby zastąpić Eli'emu jego kontuzjowanego Baryłkę (imię oddaje charakter zwierzęcia) zostaje za bezcen sprzedany w stajni. Nic w utworze deWitta nie toczy się tak, jakbyśmy się tego spodziewali, ani pojedynek, ani losy młodego chłopca spotkanego przez braci, ani historia pięknej księgowej. Za to bardzo dużo w nim czarnego humoru (świetna scena w barze, gdy Eli zamawia posiłek), a czasem absurdu rodem z utworów Topora.

 

 

Braci Sisters czyta się znakomicie, a Wydawnictwo Czarne po raz kolejny pokazuje, że pozycje przez nich wydawane są naprawdę interesujące i niebanalne. Dla wielbicieli pokręconych bohaterów, niekoniecznie grzecznych, dla tych, którzy czują sentyment do Dzikiego Zachodu, a przede wszystkim dla tych, którzy lubią dobrze napisane historie jest to powieść idealna. Ja w każdym razie bawiłam się przy niej świetnie.

 

 

Patrick deWitt, Bracia Sisters, przeł. Paweł Schreiber , Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, stron 327, e-book

Źródło materiału: http://urshana.blox.pl/2013/06/Westernowa-opowiesc-Patrick-deWitt-Bracia-Sisters.html

Imperium atakuje (Adrian Tchaikovsky "Klęska ważki")

Klęska ważki (Cienie Pojętnych, #2) - Adrian Tchaikovsky

Twórcy literatury fantastycznej uwielbiają pisać cykle. I w przeciwieństwie do autorów kryminałów, którzy wprawdzie tworzą kolejne tomy z tymi samymi bohaterami, ale z oddzielnymi sprawami, co pozwala na potraktowanie każdego utworu jako odrębnej całości, w fantastyce poszczególne tomy są ze sobą ściśle powiązane. Ma to oczywiście swoje dobre i złe strony. Dobre wtedy, gdy wykreowany świat nas zachwycił, z bohaterami nie możemy się rozstać, a fabuła jest tak niezwykle intrygująca, że gryziemy wręcz paznokcie z ciekawości, co też autor zafunduje nam w kolejnej odsłonie. Złe wtedy, gdy opowieść nie jest najwyższych lotów, ale w sumie chcielibyśmy się dowiedzieć jak się to wszystko skończy, gdy musimy latami czekać na kolejny tom opowieści (patrz: George R. R. Martin i jego Pieśń lodu i ognia), gdy fabuła wymyka się z rąk autora i rozrasta do monstrualnych rozmiarów lub gdy autor po prostu nie ma pomysłu na to, co dalej począć ze swoimi bohaterami, a publika domaga się kolejnych części (cykl o Lokim Ćwieka jest tu dobrym przykładem). W każdym razie wielotomowa opowieść jest jedną z bardziej charakterystycznych cech gatunku, a ja sięgam bez opamiętania po kolejne cykle i nawet jak mnie nie zachwyca, to śledzę losy bohaterów, bo nie lubię historii niedokończonych.

 

Klęskę ważki Adriana Tchaikovskiego przeczytałam tak naprawdę siłą rozpędu, bo przyniosłam z biblioteki dwa pierwsze tomy cyklu Cienie pojętnych, więc mimo zastrzeżeń do pierwszej odsłony opowieści, (o czym niedawno w tym wpisie wspominałam) postanowiłam sprawdzić jak autor radzi sobie z wymyślonym przez siebie światem, a przede wszystkim, czy wzbudzi we mnie więcej emocji niż podczas lektury Imperium czerni i złota. Dobra wiadomość jest taka, że drugi tom nie jest słabszy od pierwszego, a być może odrobinę ciekawszy. Powiększa się grono postaci, których losy śledzimy w poszczególnych wątkach, dochodzą nowi gracze i to nie byle jacy, bo sam Imperator osowców - Alvdan II oraz jego najbliższe otoczenie, władcy poszczególnych miast Nizin, generałowie armii, a na dodatek tajemniczy mag moskit, jednym słowem zdecydowanie akcja nabiera rozmachu i rozpędu. Niestety, głowni bohaterowie w tej części się rozdzielają, co powoduje, że towarzyszymy im w czterech, a później pięciu oddzielnych wątkach, do tego dochodzi jeszcze kilka wątków osowców i pewnej niebezpiecznej ważki, to dużo, a nie każdemu takie rozdrobnienie musi odpowiadać. Wielowątkowość ta  pozwala jednak na prowadzenie akcji w wielu miejscach jednocześnie, co zwiększa dynamikę. W połowie powieści akcja zdecydowanie przyspiesza, napięcie rośnie i zaczęłam śledzić ją z większym zainteresowaniem.

 

Co nadal pozostaje słabszą stroną utworu? Na pewno właśnie to, że akcja rozkręca się dopiero w połowie. Brakuje też pogłębienia portretów bohaterów, niestety tworzenie intrygujących postaci nie jest mocną stroną Tchaikovskiego. Tytuł tomu również nie wydaje mi się najszczęśliwszy, bo odnosi się właściwie do jednego z wielu wątków, w dodatku bez kluczowego znaczenia dla całości. Dla mniej doświadczonych odbiorców małe ostrzeżenie - nie czytajcie blurba z tylnej okładki, bo zdradza za wiele i psuje przyjemność z lektury.

 

Całość utworu obfituje w sceny batalistyczne, nic się właściwie jeszcze nie rozstrzyga, wojna między potężnym Imperium a próbującymi obronić swą niezależność Nizinami będzie jeszcze miała wiele odsłon. Czy sięgnę po kolejne tomy cyklu, by dowiedzieć się jak całość się zakończy? Nie wykluczam takiej możliwości, ale nie czuję wielkiej potrzeby, bo z dużym prawdopodobieństwem jestem w stanie określić, w którą stronę potoczy się akcja. Może autor jest mnie w stanie czymś zaskoczyć, ale mimo wszystko nie wychodzi on poza pewne dość ograne schematy. Cienie pojętnych na pewno nie staną się cyklem przeze mnie gorąco polecanym, zainteresowani niech sięgają po powieści Tchaikovskiego na własne ryzyko.

 

Adrian Tchaikovsky, Klęska ważki, przeł. Andrzej Sawicki, Rebis, Poznań 2010, okładka miękka, stron 680

Źródło materiału: http://urshana.blox.pl/2013/05/Imperium-atakuje-Adrian-Tchaikovsky-Kleska-wazki.html

Autora portret własny (Marek Bieńczyk "Książka twarzy")

Książka twarzy - Bieńczyk Marek

Kiedy dziś do południa zabrałam się za wyrabianie drożdżowego ciasta z rabarbarem i kruszonką (moje pierwsze w życiu) zastanawiałam się jak daleką drogę przeszłam od czasu dzieciństwa, przez okres studiów do teraz. Jak bardzo zmieniły się moje zainteresowania (na szczęście nie dotyczą wyłącznie ciast), priorytety, poglądy. Co nadal jest dla mnie istotne, a co przestało odgrywać tak wielkie znaczenie. Nie ukrywam, że pewne pasje niestety nie znajdują w tej chwili podatnego gruntu, teatr i kino, którym poświęcałam wiele czasu, zeszły bardzo na margines. Niezmiennie pozostaje na pierwszym miejscu literatura i tutaj wydaje mi się nic się raczej nie zmieni. Zdecydowanie ważniejsze są obecnie potrzeby mojej małej rodziny niż intelektualne podniety, ale taka kolej rzeczy i nie żałuję czasu poświęconego na wymyślanie deseru czy układanie klocków. Czekam też aż moja mała córeczka zacznie sama chodzić, bo ambitnie mam zamiar ją zabrać w góry, które sama poznałam późno, ale zakochałam się w nich bez pamięci. Skąd u mnie takie rozważania? Sprowokował je Marek Bieńczyk i jego nagrodzona Nike Książka twarzy. Stanowi ona bowiem bardzo osobisty przegląd pasji, fascynacji, zajęć autora, które układają się w ciekawą, czasem bardzo zaskakującą mozaikę.

 

Bardzo podobały mi się w tym jakże różnorodnym zbiorze teksty, które dotyczyły uprawianych sportów, postaci związanych z piłką nożną czy tenisem, natomiast dość obojętnie podeszłam do tych, które były intelektualnie bardzo głębokie - jak rozważania o tekstach Barthes'a, fotografii czy malarstwie (te ostatnie może też dlatego, że mimo odkrytych na końcu mojego e-booka reprodukcji, nie potrafiłam się wczuć w tak szczegółowo zaprezentowane dzieła). Kiedy jednak przeglądam sobie spis treści, to wraca do mnie o wiele więcej tekstów. Cudowne pisanie Bieńczyka o Chandlerze, Bogarcie, młodzieńczej fascynacji Winnetou (sama przechodziłam w dzieciństwie okres zauroczenia prozą Karola Maya, a także innymi pozycjami westernowymi), powracające motywy melancholii, interesujące rozważania o romantycznych problemach paszportowych, Nicei Krasińskiego czy perypetiach z klasycznym dziś tłumaczeniem Niebezpiecznych związków autorstwa Boya-Żeleńskiego (to pozycja także mi bliska, bo zajmowałam się nią trochę na studiach). Nagle się okazuje, że mogłabym tak wymieniać jeszcze długo - bo nie można nie wspomnieć na przykład o doskonałych tekstach z działu Sensualica, dotyczących zapachu perfum i wina, jak wiadomo jednej z bardziej znanych pasji autora.

 

Im dłużej przeglądam eseje Bieńczyka, tym bardziej rośnie moja ocena zbioru i pewność, że muszę do niego wrócić. Nie będę teraz potrzebowała lektury ciągłej, mogę poskakać tu i ówdzie, przeczytać fragment i dać się znów uwieść eleganckiej frazie, niespiesznemu pisaniu, pojawiającym się metaforom. Język, który momentami wydawał mi się za trudny w pierwszym odbiorze okazuje się bowiem naprawdę piękny. I to nie jest wina autora tylko moja, że za dużo czasu poświęcam na teksty proste, przyswajane bez wysiłku. Książka twarzy przewrotnie inspirowana w tytule znanym portalem społecznościowym nie jest bowiem wypełniona miałką treścią, pisanymi w pośpiechu hasłami, ale zbiorem naprawdę przebogatym, bardzo inspirującym. A sam autor udowadnia, że w ciekawy sposób można pisać tak naprawdę o wszystkim. Wniosek dla mnie - mniej literatury rozrywkowej, więcej tekstów mądrych, wymagających ode mnie jako od czytelnika zaangażowania umysłu. A może i Fragmenty posłowia miłosnego staną się przyjemniejsze w odbiorze, choć by w pełni docenić ten esej, musiałabym wziąć do ręki papierowe wydanie książki, bo mój e-book z niewiadomych przyczyn poobcinał część tekstu umieszczonego w tabelach i nie pomogły kombinacje z rozmiarem czcionki. Zbiór esejów polecam wszystkim - między innym miłośnikom piłki nożnej, Flauberta, spływów kajakowych i postaci Marlowa. Ja znalazłam w nim kilka nowych tropów do zbadania, ale to trochę później, jak spróbuję, czy mój pierwszy placek drożdżowy w życiu smakuje tak dobrze jak pachnie, bo zapach w kuchni unosi się nieziemski.

 

Marek Bieńczyk, Książka twarzy, Świat Książki, Warszawa 2011, stron 443, e-book

Źródło materiału: http://urshana.blox.pl/2013/05/Autora-portret-wlasny-Marek-Bienczyk-Ksiazka.html

Entomologiczne fantasy. Początek (Adrian Tchaikovski "Imperium czerni i złota")

Imperium Czerni i Złota (Cienie Pojętnych, #1) - Adrian Tchaikovsky

Mam słabość do kiczowatych okładek powieści fantastycznych. Naprawdę. A wzięło się to stąd, że zaczęłam czytać tego typu literaturę, gdy w Polsce skończyła się szarobura komuna i wydawnictwa zaczęły kusić kolorem z półek księgarskich. Byłam naprawdę młodą nastolatką i do dziś pamiętam zakupione osobiście tomy Davida Eddingsa i Andre Norton. Oczywiście dziś nie kieruję się wyłącznie okładką, ale daję się czasem skusić, zresztą nie zawsze z dobrym skutkiem.

 

Sięgnięcie po pierwszy tom cyklu "Cienie pojętnych" zostało spowodowane częściowo opinią innych blogerów, trochę też przypadkiem, bo w bibliotece akurat stał sobie na półce zestaw pięciu tomów, z charakterystycznymi dla fantastyki okładkami. Wojowniczy bohaterowie w dziwnych zbrojach, stosujący broń i czary jednocześnie - klasyka. Czy był to dobry wybór? No cóż...

 

Pierwszy tom nie powala na kolana i nie powoduje u mnie uczucia, że koniecznie muszę sięgnąć, już, teraz, natychmiast po kolejny, że chcę mieć na półce całość i rozkoszować się lekturą. Tak miałam przy "Malazańskiej księdze poległych" i choć w pierwszym wydaniu okładki są tak okropne, że w życiu bym po powieści Eriksona nie sięgnęła, to zostałam uwiedziona i zachwycam się treścią do dziś. Co mi przypomina, że chyba czas na kolejną porcję tegoż autora i jego cudownego, epickiego fantasy. Tchaikovski nie ma takiej siły przebicia. Skonstruował dość poprawną opowieść, której najmocniejszą stroną jest tak naprawdę sam pomysł na świat przedstawiony. Poszczególne rasy ludzi są bowiem w tajemniczy sposób spokrewnione z owadami i przejmują od nich pewne umiejętności. Mamy więc praktyczne i przyziemne żukowce, cechujące się sporą wytrzymałością, drapieżne osy, posługujące się w walce żądłami ognia, tajemnicze ciemce, doskonale widzące w ciemności, snujące intrygi pająki, walecznych modliszowców i tak dalej, można by jeszcze sporo wymieniać. Poznawanie przedstawicieli poszczególnych ras i ich specjalnych uzdolnień było dla mnie w przypadku tej powieści najciekawsze. Wykreowany świat jest różnorodny, zbudowany bardzo konsekwentnie i ma spory potencjał. Sam tytuł cyklu wziął się zaś od pewnego generalnego podziału, który przebiega między zbiorem poszczególnych ras. Otóż dzielą się one na dwie grupy - "pojętnych", czyli rozumiejących technikę, która zrewolucjonizowała całe uniwersum i spowodowała upadek kiedyś rządzących ras, zwanych "niepojętnymi", a wierzących w moc magii.

 

Imperium Czerni i Złota rozpoczyna swego rodzaju prolog, ukazujący upadek miasta Myny, właściwe wydarzenia rozgrywają się jednak siedemnaście lat po zdobyciu tegoż miasta przez Imperium Os. Jednym z głównych bohaterów jest Stenwold Maker, który w przeciwieństwie do mieszkańców miast - państw Nizin rozumie zagrożenie ze strony młodego, rozrastającego się sąsiada i przez kilkanaście lat buduje siatkę szpiegowską, która ma mu pomóc wytropić wroga i przestrzec rodaków przed zbliżającym się niechybnie niebezpieczeństwem. W powieści towarzyszy mu grupa młodych wychowanków, a także starzy przyjaciele. Wspólnie stawią czoła przeznaczeniu. Jak widać z tego krótkiego opisu, utwór raczej nie zaskakuje linią fabularną. Brakowało mi też w trakcie czytania niespodzianek. Było bowiem kilka momentów, które miały mnie zaintrygować, niestety, na długo przed wyjaśnieniem, potrafiłam określić, co się wydarzy. Dotyczyło to zwłaszcza relacji uczuciowych oraz tajemnic przeszłości. Za dużo oczywistych wskazówek i prowadzenia za rączkę.

 

Powieść dość sprawnie zmierza do punktu kulminacyjnego, wiadomo też od razu, że jest to zaledwie wstępna rozgrywka. Pojawia się dość ciekawa postać oficera wywiadu osowców - Tharlyka, który stanie się głównym adwersarzem Makera. Na pewno niebanalny jest też mistrz ostrza - modliszowiec Tisamon. Tchaikovsky nie zaskakuje, raczej posługuje się dość ogranymi schematami, podobnie jak wykorzystuje dość widoczne klisze z naszej rzeczywistości - ojczyste Kolegium Makera ma wiele cech starożytnych Aten, Imperium Os łączy w sobie elementy wielu totalitarnych mocarstw, z domieszką starożytnych Rzymian. Podobnych analogii jest oczywiście więcej. Nie pierwszy to autor i zapewne nie ostatni, który wykorzystuje znany mu świat i historię jako bazę do własnej autorskiej wizji. Może jestem czepialska, ale jakoś ostatnio tego typu chwyty mnie delikatnie drażnią.

 

Ponieważ książka jest debiutem, więc mogę uznać, że nie jest najgorzej, a o tym, czy brytyjski autor o polskich korzeniach się rozwija, przekonam się niebawem, bo z biblioteki zapobiegliwie przyniosłam dwa pierwsze tomy cyklu. Kilka słów o Klęsce ważki zatem niebawem. Wtedy zadecyduję, czy sięgnę po kolejne opowieści z pogranicza fantasy i steampunku (mechanizmy "pojętnych" bowiem zdecydowanie wpisują utwór w ten nurt) i na pewno nie dam się kusić wyłącznie kolorową okładką.

 

Adrian Tchaikovsky, Imperium Czerni i Złota, przeł. Andrzej Sawiski, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2011, okładka miękka, stron 631

Źródło materiału: http://urshana.blox.pl/2013/05/Entomologiczne-fantasy-Poczatek-Adrian.html
Hotel Paradise - Martha Grimes Stacja Cold Flat Junction - Martha Grimes, Anna Trzeciakowska Hotel Belle Rouen - Martha Grimes, Barbara Kopeć-Umiastowska

Nostalgicznie o amerykańskiej prowincji (Martha Grimes, cykl z Emmą Graham)

Kryminał to gatunek, po który sięgam chętnie i dość często. Ciekawią mnie mniej lub bardziej znane nazwiska obecne na naszym rynku wydawniczym i ciągle wydłuża się lista autorów i ich powieści w kolejce do koniecznego zapoznania się. Na takiej liście znajdowała się też Martha Grimes, amerykańska autorka cyklu o inspektorze Scotland Yardu Richardzie Jurym oraz cyklu o Emmie Graham, rezolutnej młodej damie, która próbuje rozwikłać tajemnice przeszłości.

 

Znajomość z autorką rozpoczęłam właśnie od tego ostatniego cyklu, składającego się z trzech powieści - Hotel Paradise, Stacja Cold Flat Junction oraz Hotel Belle Rouen. Są one ze sobą dość mocno powiązane i właściwie nie spełniają standardów typowych kryminałów. Owszem, główna bohaterka prowadzi swego rodzaju śledztwo, w pierwszej i drugiej powieści dość wyraźnie zaznaczone, a dotyczące głownie wydarzeń sprzed czterdziestu lat, ale tak naprawdę we wszystkich trzech utworach więcej jest materii obyczajowej niż kryminalnej. I albo się zaakceptuje takie niestandardowe podejście do gatunku i da się uwieść narracji dwunastoletniej Emmy, bo to z jej punktu widzenia poznajemy całą historię, albo nie. Ja zaakceptowałam. Miłośnikom bardziej przewidywalnych fabuł, spełniających normy gatunku polecam drugi cykl autorki, będą mieli zbrodnię, detektywa i wyjaśnienie zagadki zamknięte w zgrabną całość jednego tomu.

 

Wracając do Emmy Graham i otaczającego ją świata, bo on jest bardzo istotny, to zapewne inspiracją dla cyklu było własne dzieciństwo autorki, spędzone w podobnym do wykreowanego w utworach hotelu na amerykańskiej prowincji. Stąd wyraźne uczucie nostalgii dla rzeczywistości, która nieuchronnie odchodzi w przeszłość, z wielką pieczołowitością wykreowane opisy przedmiotów, potraw, miejsc a przede wszystkim ludzi, co ciekawe głównie starych, z otoczenia bohaterki. I to są powody, dla których warto spotkać się z Emmą i spróbować wraz z nią rozwikłać tajemnice rodziny Devereaux.

 

Podupadające hotele, małe miasteczka na dalekiej prowincji, gdzie życie toczy się niespiesznie i wszyscy doskonale się znają, zostały ukazane z ogromną czułością, choć Emmie nie brakuje też złośliwości. Ta kierowana jest jednak głównie przeciwko wspólniczce matki, współwłaścicielce hotelu oraz jej córce, które zostały zaprezentowane jak macocha i zła siostra w Kopciuszku. Panna Graham otacza się jednak dość sporą grupą dorosłych, którzy są jej niewątpliwymi przyjaciółmi - szeryf Sam, kelnerka Moud, panny Flyte i Flager, właścicielki małych sklepików, bracia Ubub i Ulub oraz pan Root, czyli trójka starszych panów z ławeczki, wszyscy oni traktują Emmę jak osóbkę niezwykłą i starają się jej pomóc w śledztwie lub ochronić przed niebezpieczeństwem (casus szeryfa). Ciekawa jest też postać ciotecznej babki Aurory Paradise, wielkiej damy i niezwykle chimerycznej osoby, która daje się namówić Emmie na wspomnienia z przeszłości, będące cennymi wskazówkami w śledztwie, tylko jeśli dostanie świetnie przygotowanego drinka. A ciekawie zarysowanych w powieści postaci jest więcej.

 

Ważna uwaga, kiedy czyta się cykl Grimes lepiej nie być głodnym, ponieważ opisy potraw przygotowywanych przez matkę głównej bohaterki są niezwykle sugestywne. Emma uwielbia jeść i potrafi docenić mistrzowską rękę własnej matki, a czytelnikowi na pewno ślinka pocieknie na samą myśl o cudach hotelowej kuchni.

 

Historia Emmy i próby rozwikłania przez nią tajemniczych wydarzeń spodobała mi się, choć wielu odbiorców może się poczuć zdezorientowanych brakiem tradycyjnej formuły kryminalnej. Ja sięgnęłam po pierwszy tom z przeświadczeniem, że otrzymam trzymający w napięciu kryminał, a dostałam uroczą powieść obyczajową o amerykańskiej prowincji, widzianą oczyma dorastającej dziewczyny. Po kolejne tomy sięgałam już z innym nastawieniem, właściwie od razu, bo odpowiadał mi klimat powieści, a kulinarne opisy zainspirowały mnie do własnych eksperymentów. Czuję lekki niedosyt z powodu zakończenia, ale kiedy wspominam spotkanie z Emmą Graham, to potrafię w zadziwiająco szczegółowy sposób przywołać wiele elementów z jej świata, choć skończyłam czytać cykl dość dawno. Oznacza to jednak, że Martha Grimes potrafi zaczarować swoich odbiorców i wykreować naprawdę niebanalne postaci.

Źródło materiału: http://urshana.blox.pl/2013/05/Nostalgicznie-o-amerykanskiej-prowincji-Martha.html
Bezgrzeszna - Carriger Gail Bezwzględna - Carriger Gail

Protektorat parasola w trzeciej i czwartej odsłonie (Gail Carriger "Bezgrzeszna", "Bezwzględna")

Po czym poznać dobre czytadło? Jeśli człowiek nie może się oderwać od książki, póki jej nie skończy, jeśli nie przeszkadzają mu w czytaniu domownicy, codzienne obowiązki, bo z pierwszymi utrzymuje minimalny kontakt na poły świadomie, a drugie wykonuje zupełnie bezwiednie, jednocześnie cały czas czytając, to mamy do czynienia właśnie z takim utworem. Dla mnie jest to najczęściej jakaś powieść z gatunku fantastyki lub kryminał, ale rzadko wpadam w opisany powyżej stan. Udało mi się to jednak w tym tygodniu i dwa dni z życiorysu zostały zdecydowanie zaburzone przez lektury błahe, ale bardzo przyjemne. Pisałam całkiem niedawno na blogu o pierwszych dwóch częściach cyklu Gail Carriger - "Protektorat parasola". Być może zainspirowałam sama siebie, bo przy okazji wizyty w bibliotece po zamówioną przez męża książkę, mimochodem zerknęłam na półkę w poszukiwaniu kolejnych części i znalazłam Bezgrzeszną oraz Bezwzględną - obie stały sobie grzecznie na półce, czekając na Bogu ducha winną ofiarę manii czytelniczej. I wpadłam po uszy w pełen wdzięku świat wiktoriańskiej Anglii, gdzie steampunk krzyżuje się z paranormal romance, a wszystko to przy ukochanej przez główną bohaterkę herbacie.

 

O fabule właściwie nie mogę napisać nic, bo część trzecia rozgrywa się tuż po wydarzeniach zaprezentowanych w Bezzmiennej i jest z nimi ściśle powiązana. Części czwartej też nie można czytać bez znajomości poprzednich, a jej akcja wybiega w przyszłość zaledwie o kilka miesięcy. Jeśli ktoś ma ochotę na spotkanie z bohaterami "Protektoratu parasola", to musi po prostu zacząć od Bezdusznej, a jeśli mu się spodoba, na pewno nabierze ochoty na całość. Ja dałam się uwieść. Dlaczego?

 

Po pierwsze - postaci. Cudownie barwna jest  główna bohaterka, damy bez duszy, Alexia. Pełna temperamentu, nieokiełznana, a z drugiej strony niezwykle pragmatyczna (to ten brak duszy), wyposażona w niezwykłą parasolkę, która zawstydziłaby niejednego agenta służb specjalnych oraz cięty język i umysł jak brzytwa. W obu częściach jej umiejętności wystawione zostaną na poważną próbę, a to przez mechaniczne biedronki, a to przez dziwaczne jeżozwierze, a w dodatku musi sobie poradzić przecież z służbą królowej oraz mężem i jego watahą. Wspierana przez przyjaciół - madame Lefoux (genialną modystkę i wynalazcę, kochającą męskie ubrania), lorda Akeldamę (wampira tułacza o wyrafinowanym guście, żyjącego w otoczeniu gromadki niesłychanie modnych dandysów) czy nieocenioną Ivy (damę o gołębim sercu, kochającą ploteczki i dziwaczne kapelusze) Alexia będzie odsłaniać tajemnice przeszłości i walczyć ze spiskami. Jeśli mowa o bohaterach, nie mogę nie wspomnieć o dwóch wilkołakach - lordzie Conallu Macconie alfie watahy Woolsey, który wprawdzie w chwili największego kryzysu będzie niestety pił na umór, ale poza tym jest mężczyzną idealnym i przy wsparciu bety - profesora Lyalla wyjdzie cało z każdej opresji. Sam profesor zaś jak się okazuje skrywa niejedną tajemnicę, co powoduje, że staje się postacią bardzo intrygującą. A w dalszym planie jest jeszcze uroczy Biffy, wierny sługa Floote, szaleni naukowcy, nawiedzeni templariusze, wampiry, wilkołaki i duchy. Carriger z niezwykłą lekkością kreuje portrety bohaterów, trudno ich nie lubić, a każda postać jest niepowtarzalna.

 

Drugim powodem, dla którego warto poświęcić trochę czasu na lekturę cyklu o Alexii jest pełen wdzięku humor, objawiający się zarówno w prezentowanych sytuacjach jak i w języku, skrzącym się dowcipem, idealnie wpasowującym się w ramy stworzonego przez autorkę świata. Na dowód chciałabym przytoczyć przysięgę, którą zdesperowana lady Maccon wymyśla na potrzeby swej przyjaciółki - Ivy:

"W imię mody ojczyznę dziś chronię. Słabszych własną turniurą osłonię. Prawdę będę tropić szalenie. I przysięgam zachować milczenie. "(s. 130, Gail Carriger, Bezwzględna)

 

"Protektorat parasola" to jest zdecydowanie lektura dla kobiet, bo niezależnie od tego, czy przywiązują one wagę do wyglądu, manier i mody czy są to im dziedziny zupełnie obce, na pewno będą w stanie docenić wiele smaczków rozsianych w utworze. Cykl jest po prostu uroczy, czyta się to jednym tchem, a jedynym dla mnie w tej chwili powodem do złości jest brak polskiego tłumaczenia kolejnej części, która w zeszłym roku ukazała się na rynku. Warto zaznaczyć też, że Carriger cały czas utrzymuje wysoki poziom, całość jest naprawdę przemyślana i niejedno jeszcze zaskoczy jej wiernych czytelników. A przy okazji - nigdy bym nie pomyślała jak genialne może być zastosowanie dla pesto z czosnku i bazylii, zainteresowanych odsyłam do lektury.

 

Gail Carriger, Bezgrzeszna, przeł. Małgorzata Moltzan- Małkowska, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, okładka miękka, stron 320

 

Gail Carriger, Bezwzględna, przeł. Małgorzata Moltzan- Małkowska, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012, okładka miękka, stron 364

Źródło materiału: http://urshana.blox.pl/2013/04/Protektorat-parasola-w-trzeciej-i-czwartej.html

Oko za oko (Joe Abercrombie "Zemsta najlepiej smakuje na zimno")

Zemsta najlepiej smakuje na zimno - Joe Abercrombie, Robert Waliś

 

Będę marudzić. Właśnie skończyłam powieść, która na pierwszy rzut oka spełnia wiele warunków, by mi się bardzo spodobać (gatunek, grubość, ciekawy opis na tylnej okładce), a pozostawiła głęboki niedosyt. I właściwie, zamiast uparcie doczytywać, powinnam rzucić ją w diabły, bo przecież i tak w planach mam o wiele więcej naprawdę ciekawych pozycji i do końca życia się z nimi nie wyrobię, ale ja tak nie potrafię. Bardzo rzadko mi się zdarza nie skończyć utworu, a nawet jeśli jakieś książki odłożyłam w czasie czytania, to twardo zamierzam do nich wrócić. Cóż, taka dziwna przypadłość, może się to leczy, ale ja na razie nie planuję. W każdym razie dziś zakończyłam lekturę powieści Zemsta najlepiej smakuje na zimno Joe Abercrombiego i mogę kilka słów o niej napisać.

 

Opasłe tomisko, ponad osiemset stron, które dość niewygodnie trzyma się w ręku,  to utwór z gatunku fantastyki, dokładniej według uznanego autorytetu z okładki George'a R. R. Martina przynależy do nurtu, o którym usłyszałam po raz pierwszy, czyli do tzw. "splatterpunkowej fantasy" - dla zainteresowanych skupia się ona na opisach przemocy i okrucieństwa. Wprawdzie nie przepadam za tego typu obrazami, ale w literaturze znoszę je lepiej niż na ekranie kinowym, a zawsze jestem ciekawa nowinek pojawiających się w literaturze. Cóż, być może oglądana i czytana pulpa popkulturowa mnie już nieźle uodporniła, ale nie odniosłam wrażenia, by powieść jakoś szczególnie epatowała okrucieństwem. Owszem, pojawiają się sceny tortur, ale podobne były już u poczciwego Sienkiewicza, owszem trup ściele się gęsto, ale to akurat nic dziwnego w utworze o zemście, a w dodatku rozgrywającym się w niespokojnych, wojennych czasach. Mamy też trochę dosadnego seksu bez poetyckich eufemizmów, ale w dobie modnych powieści erotycznych to akurat na nikim nie zrobi wrażenia. Nie jest to może powieść dla nastolatków, ale nie trzeba mieć dużego doświadczenia z horrorami, by sobie poradzić z prezentowanymi "okropnościami".

 

Podstawową słabością, jak dla mnie, w powieści Abercrombiego była bardzo prosta fabuła, która w pewnym momencie po prostu zaczyna nużyć. Opowieść o najemniczce Monzcarro Murcatto, która w pierwszym rozdziale zostanie zdradzona i prawie zamordowana, a następnie przez kilkaset stron będzie dążyć do tytułowej "zemsty" na siedmiu oprawcach w pewnym momencie traci impet i niewiele ma nam do zaoferowania. Ratują ją jedynie umieszczone tu i ówdzie niespodzianki w postaci nieoczekiwanych sojuszników czy kilka ciekawszych zwrotów akcji. Utwór jest niestety do bólu przewidywalny, czyta się go owszem całkiem nieźle, ale od połowy właściwie czekałam na finał i z trudem do niego dobrnęłam.

 

Mocniejszą stroną utworu są kreacje bohaterów. Mamy zestaw wszelkiej maści morderców, ludzi zimnych i bezwzględnych, którzy skupieni wokół Monzy pomagają jej dokonać zaplanowanej zemsty. I mimo że nikt o zdrowych zmysłach nie utożsamia się z psychopatą czy zawodowym oprawcą, to akurat w tej powieści trudno ich nie akceptować. Ale ten chwyt też już w popkulturze zadomowił się chyba na dobre od Milczenia owiec przez Leona Zawodowca do serialu Dexter. W każdym razie zebrana przez główną bohaterkę ekipa awanturników jest dość barwna i dla nich na pewno warto było tę książkę doczytać. Sama Murcatto "wąż Talinsu", "rzeźniczka z Caprile" też jest dość ciekawa, bo poznajemy ją z każdą częścią lepiej wraz z pojawiającymi się retrospekcjami i odkrywanymi na jej temat informacjami, ale nie stanie się jakoś moją ulubioną postacią kobiecą, trochę jak dla mnie za mało w niej ognia, mimo płonącej żądzy zemsty.

 

Ostatnia sprawa, o której chciałabym wspomnieć to kreacja świata przedstawionego, gdyż ona także odrobinę rozczarowuje. Wydaje mi się bowiem, że jeśli już mamy do czynienia z prostą opowieścią, pisaną ku uciesze gawiedzi, to dobrze by było uczynić tło odrobinę bardziej oryginalnym. Powieść zalicza się do gatunku fantastyki tylko i wyłącznie dlatego, że rozgrywa się w fikcyjnych krainach. Nie różnią się one jednak za bardzo od naszej rzeczywistości powiedzmy z XV/ XVI wieku. Co więcej dość łatwe do odczytania są wykorzystywane klisze z naszej kultury - mamy więc jasnowłosych barbarzyńców na Północy, ruiny upadłego Imperium z łaźniami i dobrymi drogami, na którego podwalinach powstało kilka skłóconych księstw, egzotyczny ciemnoskóry lud na Południu, zjednoczony pod wodzą charyzmatycznego Proroka. Krótko mówiąc, autor specjalnie się nie wysilił. I znów - nie on pierwszy wykorzystuje tego typu schematy, ale trzeba przyznać, że odkrywczy za bardzo nie jest. Brakowało mi jakiegoś błysku, czegoś wyraziście innego, co pozwoliłoby docenić wyobraźnię brytyjskiego pisarza. Niestety niczego takiego nie znalazłam.

 

Podsumowując, powieść oparta na istniejących, często eksploatowanych schematach, prosta rąbanka, która zapewne niejednemu miłośnikowi czystej odmóżdżającej rozrywki może przypaść do gustu. Jak dla mnie - przynajmniej o połowę za długa. Nie twierdzę, że jest zupełnie do niczego, ale brakuje jej oryginalności. Sama nie wiem dlaczego, mimo tylu krytycznych uwag, oceniłam ją jako dobrą. Może w nagrodę, że dotrwałam mimo wszystko do końca, a sam finał, mimo że dość oczywisty w zgrabny sposób zamyka całość. Podobno trylogia tegoż samego autora, rozgrywająca się w tym samym świecie przedstawionym jest lepsza, takie chodzą plotki. Może się kiedyś spróbuję przekonać, choć sam Abercrombie nie trafia na listę pisarzy poszukiwanych.

 

 

Joe Abercrombie, Zemsta najlepiej smakuje na zimno, przeł. Robert Waliś, Wydawnictwo Mag, Warszawa 2012, okładka miękka, stron 832

           

Źródło materiału: http://urshana.blox.pl/2013/04/Oko-za-oko-Joe-Abercrombie-Zemsta-najlepiej.html

Teraz czytam

Kraina wódki
Yan Mo
Dzicy detektywi
Roberto Bolaño
W ogrodzie nocy (Opowieści sieroty #1)
Catherynne M. Valente, Maria Gębicka-Frąc
W miastach monet i korzeni (Opowieści sieroty #2)
Catherynne M. Valente, Maria Gębicka-Frąc
Tajny dziennik
Miron Białoszewski
Drugi i trzeci rok życia dziecka
Heidi Murkoff; Sharon Mazel